piątek, 12 lutego 2016

Smak sentymentów





Ilekroć powracam do wspomnień związanych z domem (należę do osób, których homesick łapie cholernie szybko), przypominam sobie czteroletniego siebie siedzącego na kuchennym blacie, lepiącego kaczki i inne rzeczy wpadające do głowy z ciasta na kopytka. Wzrok babci wyrażał jedno, ale i tak z uśmiechem gotowała potworki, które potem zjadałem.

 Z babcią wiąże się też sprawa, w którą nie mogłem uwierzyć. Niezłomna kobieta, gotująca dla dwóch wnuków-niejadków, starająca się za wszelką cenę zrobić coś z niczego (ponieważ składników zdatnych do skonsumowania przeze mnie i brata naprawdę była garstka), odpowiedzialna za obiad sześć dni w tygodniu tak naprawdę… nie lubi gotować.

Kiedy to usłyszałem, pierwszą myślą, jaka pojawiła się w głowie, było „No ale jak to?! Przecież jest BABCIĄ!”. No tak, bo przecież „babcia” to synonim „nieuzasadnionej wiecznej chęci do gotowania”.

I mimo braku zamiłowania do stania przy garnkach, kuchnia babci to coś, dla czego chce się wracać do domu rodzinnego. Naleśniki w każdym wydaniu (obecnie królują z mięsem, którymi za gówniarza gardziłem. Głupi ja), kotlety z jajek, zupa ogórkowa, czerwony barszcz… Mając to do osiemnastego roku życia na co dzień, na wyciągnięcie ręki, w ogóle nie doceniałem. Często powtarzałem „Przejadło mi się”. Teraz, niczym stereotypowy student, rzucam się na te dania i domagam się dokładki. Smakują dwa razy lepiej, choć przecież są robione z tych samych składników.

Podobnie miałem z ciastem drożdżowym mamy. Jeszcze kilka lat temu, kiedy tylko zostało upieczone, robiłem klasyczne „meh!”, twierdząc, że za suche, że jakieś tam, argument znajdę potem. Teraz doceniam zajebistość tego ciasta, bo po prostu jest świetne! Bez masła, bez rodzynek czy jakichś dżemów. Właśnie „suche”.

A wzięło mnie na wspomnienia już jakiś czas temu, kiedy byłem u przyjaciół i zobaczyłem taki oto uroczy talerz:

Dotarło wtedy do mnie, że byłem durnym dzieckiem, francuskim pieskiem, który irytował nie tylko najbliższą rodzinę, ale i przedszkolanki (w wieku sześciu lat wzięto mnie za wegetarianina, ponieważ nie chciałem zjeść gołąbka), czy rodziców znajomych, mówiąc, że danej potrawy nie jem.

Dlatego wracam do potraw niezjedzonych, by zauroczyć się ich smakiem i wspomnieniami, które dotyczą idiotycznego unikania ich. Bo z pewną dozą nostalgii smaki są jeszcze bardziej wyraziste.

P.S. Sałatka z makaronem i paluszkami krabowymi była MEGA!
P.S. 2 Do wątróbki wróciłem, ale nie smakuje mi. Więc z jej powodu nie odczuwam żadnego żalu.

   A jaki Wy mieliście stosunek do jedzenia za dzieciaka? Piszcie i...
   ... wpadajcie na Facebooka!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz